Pamiętacie swój pierwszy raz pod namiotem? Ja pamiętam doskonale. Bardzo długo na to czekałam i w sumie nie wiem co mnie powstrzymywało. Tym razem jednak nie uległam mojej przypadłości bycia “przypaleńcem” i choć sama organizacja pozostawiała wiele do życzenia, cóż… ważne, że się wyciąga wnioski.
Poszukiwania sprzętu
Nie raz, nie dwa i nawet nie 20 razy chodziłam do popularnego sklepu na D i oglądałam namioty. Wielkie konstrukcje, prawie, że wielkości mieszkania które wtedy wynajmowałam. Przeglądałam cały sprzęt do biwakowania i moja chęć przygody rosła. Jednak zanim zdecydowałam się na zakup, postawiłam na praktyczne rozwiązanie – pożyczyłam. Bo co jeśli to całe namiotowanie mi się nie spodoba? Tak więc mówiąc szczerze, poza namiotem nie miałam wtedy wiele więcej. Zamiast karimaty miałam dmuchany materac (napompowany na stacji benzynowej), koc i w sumie tyle. Dopiero później sukcesywnie, zaczęłam dokupywać sprzęt.
Z perspektywy czasu uważam to za super decyzję. Bo w cenie namiotu, który pierwotnie chciałam kupić, udało się kupić mniejszy i ha! jednak wystarczający model i jeszcze do tego śpiwór i parę przydatnych gadżetów jak lampka, stalowy kubek czy naczynia do jedzenia.
Wybór miejsca – gdzie pod namiot?
Choć o wiele bardziej lubię spać na dziko, pierwszy raz nocowała pod namiotem na campingu w Łebie, swoją drogą w jednym z lepszym zapleczem na jakim byłam do tej pory. Samo rozłożenie poszło szybko i sprawnie i można było cieszyć się bliskością morza i plaży. A po długiej wędrówce dzień wcześniej w upale padłam spać dość szybko.
Czas na śniadanie
Nawet teraz kiedy to piszę, mam wielki uśmiech na twarzy. Pamiętam pobudkę rano i szybki bieg na poranną toaletę i prysznic, żeby się szybko wyrobić. Od 9 otwierana była restauracja serwująca śniadania, a biorąc pod uwagę ilość ludzi na campingu, bałam się, że dla mnie nie wystarczy miejsca. O losie…nie muszę chyba dodawać, że poza mną byla tylko jedna starsza pani, która raczyła się kawą. Za to wracając do namiotu odkryłam inny wymiar campingu – dziewczyna obok smażyła naleśniki na butli gazowej, ktoś mył warzywa w zlewie. Wokół namiotów i camperów tętniło poranne życie, nie w restauracji.
Mniej znaczy więcej
W samochodzie miałam pełno ciuchów i jakiś toreb, kto wie z czym. Jakbym wyjeżdżała przynajmniej na tydzień. Większości z nich nawet nie rozpakowałam, tylko wróciły do domu. Z każdym kolejnym wyjazdem nauczyłam się, że są one po prostu niepotrzebne. Że nie potrzebuję 4 koszulek, wielowymiarowych kosmetyków, czy co tam jeszcze się walało. Że fajnie zjeść coś co się samemu zrobi i nie trzeba mieć wypasionego namiotu za duże pieniądze. Bo liczy się tylko przygoda. Tylko ona.
Hej, hej, zaglądnij jeszcze do zakładki sklep